Jak mi się coś będzie powtarzać albo pokazywać wystarczająco długo, to w końcu nawet pomimo początkowego braku zainteresowania, siłą rzeczy się przekonam. Magia psychologii, socjologii czy coś. Człowiek zawsze w końcu podąży za stadem. W tym wypadku zostałam sporo w tyle za moim stadem, które "Dożywocie" już dawno miało za sobą, ale udało mi się je dogonić. Nie było trudno, bo książki Marty Kisiel czyta się jednym tchem. Niedawno zachwycałam się "Nomen Omen". Nie wiem co mam zrobić teraz, bo "Dożywocie" przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Na prawdę nie wierzyłam, że takie książki jeszcze się pisze. Tak błyskotliwe, zabawne, oryginalne i w ogóle takie, że chce się czytać i czytać, i czytać, a potem wejść do środka i zamieszkać z bohaterami. A jednak, ha! Cudowne zaskoczenie.
Głównym bohaterem jest Konrad Romańczuk, pisarz, który na skutek niespodziewanego spadku wprowadza się do odziedziczonego domu. Do Lichotki. Już na samym wstępie rzednie mu mina, bo budynek ewidentnie lata świetności ma już za sobą, a projektujący go architekt prawdopodobnie od setek lat przewraca się w grobie. Ale czymże jest rozsypujące się nieco pseudozamczysko (w końcu ma wieżyczkę!) w obliczu tego co skrywa w swoim wnętrzu...? Niczym. Banałem wręcz, bo Lichotkę zamieszkują uwzględnieni w spadku Dożywotnicy. Nic specjalnego - uczulony na pierze Anioł Stróż o imieniu Licho, oswojony mityczny potwór z mackami, upiór romantycznego poety umarłego przedwcześnie na własne życzenie. I parę zielonych, mokrych topielców w stawie. Albo w wannie. Dodajmy do tego, że Licho ma obsesję na punkcie sprzątania, potwór z przejęciem oddaje się gotowaniu i pieczeniu ciast, a poeta Szczęsny... Szczęsny jest, to wystarczy.
Więcej nie powiem, resztę musicie przeczytać sobie sami. A warto, bo książka napisana jest fantastycznie i wciąga bez reszty, choć właściwie nie ma konkretnego wątku przewodniego. Ot, sprawdzamy jak sobie pan Romańczuk w nowej sytuacji poradzi. Nie ma łatwo, bo raz, że musi się przystosować, a dwa, że z taką ekipą ciągle coś się dzieje.
"Przede wszystkim Licho postanowiło uzbroić się po zęby. Spośród przedmiotów zgromadzonych w wieżyczce jako te najbardziej zabójcze wybrało żółte, gumowe rękawice, sięgające mu niemal po pachy, spray na mszyce oraz mopa. Od razu poczuło się większe i groźniejsze. Prawdziwy mały morderca."
Skończyłam czytać tę książkę jeszcze przed Świętami, a ciągle tkwi w mojej głowie i pewnie łatwo z niej nie wyjdzie. Trzecia osoba liczby pojedynczej - raczej nie używana zbyt często, ale jakże odpowiednia w przypadku anioła, początkowo sprawiała mi problemy artykulacyjne (żeńskie lub męskie końcówki jakoś tak same się nasuwają...), ale bardzo szybko mi przeszło. Przeurocze licho, ze swoim "apsik!", "alleluja!" i tak absolutnie ujmującym stosunkiem do wszystkiego dookoła sprawia, że chcę je adoptować. Czy ktoś wie, gdzie mogę adoptować Licho?
- Napaliłom na górze w kominku - oznajmiło Licho, wpadając do kuchni z naręczem wielgachnych ręczników - i wyciągnełom dodatkowe koce, alleluja. Krakersik zaraz zagrzeje rosołku, a ja naplumkam świeże kluseczki.
Całe szczęście, że Marta Kisiel pisze część drugą, bo ta zdecydowanie była za krótka. Ale właściwie to jest ten rodzaj książki, którą można czytać drugi, a nawet piąty raz i chyba się nie znudzi, więc na pewno do niej wrócę. I na pewno po raz kolejny zafunduje mi emocjonalny rollercoaster, rzucając od śmiechu i wzruszenia, do strachu co będzie dalej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz