Znowu to zrobiłam, pojechałam na Woodstock. Zapakowałam plecak, wyczyściłam glany (serio, nie mam pojęcia po co to zrobiłam...) i ruszyłam w kierunku Kostrzyna już we wtorek. Żeby znaleźć jak najlepsze miejsce, wjechać na pole autem i takie tam bajery. Guzik prawda, bo ludzi było już tyle, że naprawdę ciężko było o sensowną miejscówkę nie na pełnym słońcu i nie kilometr od sceny. Ale udało się i zaczęła się Woodstockowa jazda. Bez trzymanki.
Pierwsze dwa dni spędziliśmy spokojnie, czekając na oficjalne rozpoczęcie festiwalu. Na szczęście atrakcje zaczęły się już w środę popołudniu, więc nie było mowy o nudzie. Na pierwszy ogień poszedł Kabaret Skeczów Męczących, którego z racji mojej miłości do kabaretu nie mogłabym odpuścić. Niestety w połowie występu lunął deszcz, mnóstwo ludzi stojących na zewnątrz ruszyło do środka namiotu i... już nie było mowy o spokojnym oglądaniu. Szczerze mówiąc dziwię się, że ci wszyscy ludzie się tam zmieścili. Ale mimo to KSM dali czadu!
W czwartek od rana zajęliśmy dobrą miejscówkę w namiocie ASP, żeby posłuchać Marii Czubaszek i Bogusława Lindy. Świetnie spędzony czas, choć siedzenie na twardych deskach przez kilka godzin nigdy mi nie służy. Maria Czubaszek swoim zabójczym poczuciem humoru i dystansem do siebie samej i otaczającego ją świata porwała publiczność i wzbudzała co chwilę salwy śmiechu. Słowotok godny Hanki Bielickiej! Bogusław Linda urzekł mnie jakąś taką zwyczajnością, a jednocześnie dobitnością niektórych wypowiedzi. No i pozytywną opinią o polskim kinie! Chociaż trochę mi go żal, że został na koniec takim zakopiańskim białym misiem, z którym każdy chciał zrobić sobie zdjęcie, dotknąć, przytulić i pogłaskać.
Oficjalne otwarcie, z chwilą ciszy dla ginących w wojnach i przelatującymi nad naszymi głowami Iskrami - niesamowite i wzruszające. A zaraz potem energetyczna bomba w postaci koncertu T.LOVE. Naprawdę świetne rozpoczęcie! Uwielbiam Muńka i strasznie chciałam zobaczyć też jego koncert z zespołem SHAMBOO na małej scenie. Niestety idealnie pokrywał się z moim hitem tegorocznego festiwalu - Budką Suflera. Nie było nawet mowy o dylemacie, choć strata wielka.
Budka Suflera to zespół, na którym się wychowałam. Album "Nic nie boli, tak jak życie" męczyłam chyba od samego jego wydania, a miałam wtedy 7 lat. Budka jest moją największą i wieczną muzyczną miłością, kilkakrotnie byłam na ich koncertach drąc się do utraty głosu. Nie mogłam odpuścić i tym razem, zwłaszcza, że to ich pożegnalna trasa. Piotr Metz zapytał zespół następnego dnia czy nie sądzą, że tak niesamowity i wielki koncert jak ten mógłby być idealnym zakończeniem kariery. Nie jest, bo grać będą jeszcze przez najbliższe pół roku, ale to idealny mój ostatni ich koncert. Nie mogłam wymarzyć sobie piękniejszego! Zagrali cały album "Cień wielkiej góry" i trochę więcej. Nie zagrali wielu genialnych piosenek, ale mają ich tak wiele, że nie byliby w stanie. Wystarczyło mi, że usłyszałam na żywo "Jest taki samotny dom", "Noc nad Norwidem" i inne. Kiedy na "Jolce" na scenę wyszedł Felicjan Andrzejczak, darłam się razem z nim i miałam łzy wzruszenia w oczach. Było pięknie.
Piątek też zaczęłam na ASP, gdzie z przyjemnością spędziłam kilka godzin w towarzystwie Budki Suflera i Agnieszki Holland. Wielki respekt dla pani Agnieszki, za genialne riposty w odpowiedziach na pytania z publiczności!
- (...) Pani Agnieszko, o co chodzi z tymi piersiami w Pani filmach?- Pokazuję piersi, ponieważ kobieta ma piersi. (...)
- (...) Czemu Czesi robią dobre komedie, a marne dramaty, a Polacy odwrotnie - dobre dramaty, a komedie raczej średnie?
- Bo oni piją piwo, a my wódkę. (...)
Nie poszłam rano na wykład ks. Lemańskiego, ale po zamieszaniu jakie się wokół jego wypowiedzi zrobiło zaczynam żałować, że nie słyszałam tego na żywo. Za to potem zaczęło się znów koncertowe szaleństwo i maraton dobrego brzmienia. Na pierwszy ogień Carrantuohill i Eleanor McEvoy, przy których się wyskakałam i wyżyłam za cały festiwal. Zaraz potem Lao Che, które w dniu 70 rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego brzmiało rewelacyjnie, zwłaszcza kiedy zagrali "Stare Miasto". Fantastyczny, porywający koncert.
Cały czas oczywiście towarzyszyły nam ogromne upały, które przetrwać pozwalała nieustraszona straż pożarna! Mam nowe marzenie, chcę się przejechać na wozie strażackim w czasie Woodstocku! Chociaż stanie obok niego też jest genialne i nadal twierdzę, że spadający z góry strumień zimnej wody w 30-stopniowych upałach jest najlepszym uczuciem na świecie. I chyba nie tylko ja tak sądzę, bo na wykładzie aktorów Teatru 6. Piętro zmęczona upałem publiczność siedząca na dworze bez wahania zarzuciła słuchanie Jolanty Fraszyńskiej i Michała Żebrowskiego, kiedy pojawili się strażacy. Śmiem twierdzić, że mieli wtedy większy aplauz niż ktokolwiek na tym festiwalu ;)
Mało mnie w tym roku było na małej scenie, bo jakoś za daleko mi było. Szkoda, bo grało sporo fajnych kapel. Widziałam Łzy, trochę Ani Rusowicz i Dr Misio. Na scenę Kryszny w ogóle nie dotarłam, bo tam w czasie koncertów jest tyle ludzi, że nie było szans się przebić i w normalnych warunkach posłuchać... Próbowałam raz, ale poza tłumem powitała mnie koncertowa obsuwa i ciągle był na scenie poprzedni wykonawca, więc ostatecznie nic z tego nie wyszło.
Duuuużo się działo. Upał, chodzenie po polu i dużo emocji sprawiały, że padałam na twarz wyjątkowo wcześnie (tym bardziej, że ciągle jeszcze byłam lekko przeziębiona), przez co wielu fajnych wydarzeń nie zobaczyłam. Najbardziej żałuję spektaklu "Bóg Mordu", ale zaczynał się o 2:00 w nocy, a wtedy już spałam twardym snem pomimo wszechobecnego hałasu. Jelonka słuchałam spod namiotu i trochę mi żal, że jednak nie pofatygowałam się pod scenę. Podobnie było z Manu Chao La Ventura, odpadłam wcześniej i słyszałam z namiotu może połowę, zanim zasnęłam. Ta połowa bardzo mi się podobała, jakby nie było.
Fajnie było, pomimo kilku niedociągnięć organizacyjnych, głównie ze strony wiosek piwnych... Jedzenie było całkiem niezłe, LIDL działał bez zarzutu i serwował pyszne gorące bułki ;) Nadal jestem pod wrażeniem jak doskonale funkcjonuje to wielkie przedsięwzięcie. Jak pozytywni ludzie tam przyjeżdżają i jak bardzo są zakręceni. Wiadomo - wśród ponad pół miliona osób nie sposób uniknąć tych mniej fajnych sytuacji, paru chamów i tych co to chcą spędzić czas tylko pijąc w namiocie. Ale to tylko kilka kropel w wielkiej rzece pozytywnej energii, dobrej muzyki i świetnych wydarzeń. Warto było!
A kto nie czytał, to odsyłam do wrażeń z zeszłorocznego, mojego pierwszego Przystanku Woodstock - WOODSTOCK 2013 :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz