Kiedy usłyszałam, że Monty Python wystąpi wspólnie po latach, w swoim ostatnim spektaklu w karierze, byłam sceptycznie nastawiona. No wiecie jak to jest z takimi powrotami. Może się okazać, że odgrzany kotlet nie jest taki dobry. Mimo wszystko wiedziałam, że do kina na retransmisję pójdę, bo nie darowałabym sobie, gdybym nie wykorzystała pierwszej i ostatniej być może okazji do zobaczenia Pythonów (prawie) na żywo. I wiecie co? Monty Python jest nieśmiertelny. Oni nie są jak kotlet. Oni są jak cholernie dobry bigos, który przy odgrzewaniu nic nie traci, a może tylko zyskać.
Występ miał mieć miejsce 20 lipca 2014, a bilety rozeszły się podobno w 43 sekundy, więc zaplanowano kilka kolejnych. W polskich kinach (wybranych oczywiście) zaplanowano 3 retransmisje z napisami - 6, 8 i 10 sierpnia. Szłam do kina podekscytowana jak przed wyjątkowym koncertem i prawdę mówiąc czułam się jakbym była w hali i oglądała występ na żywo. Duży ekran robi swoje, miałam ochotę klaskać, krzyczeć i zrywać się z fotela. To pewnie też zasługa tego, że oszczędzono nam reklam i zwiastunów poprzedzających każdy film i po prostu zostaliśmy wrzuceni w ten pythonowski absurd jakgdyby wszystko odbywało się na żywo.
Monty Python uraczył nas prawie 3-godzinnym widowiskiem, wykorzystującym stare, kultowe już skecze (jak hiszpańska inkwizycja), wyświetlając materiały z Latającego Cyrku, wplatając w to trochę współczesności i posiłkując się świetnym zespołem wokalno-tanecznym. Już na samym początku udowodnili, że grają w pełnym składzie, bo cały spektakl zaczęła wyświetlona na telebimie głowa Grahama Chapmana - nie żyjącego już od lat szóstego członka grupy. Później zaskakiwali jeszcze kilkakrotnie, chociażby gościnnym występem Stephena Hawkinga.
Oczywiście nie obyło się bez kilku wpadek, wszyscy się gotowali, John Cleese (którego wielbię i darzę platoniczną miłością od wielu lat za "Hotel Zacisze") zapominał tekstu, było kilka szybkich improwizacji i dialogów w stylu "To na czym skończyliśmy?", ale to tylko dodaje takim występom uroku. Nie ma co ukrywać - wszyscy chyba lubią patrzeć jak artyści gotują się na scenie. To zawsze dodatkowa atrakcja - przyłapać ich na gorącym uczynku.
Cały spektakl był niesamowitym widowiskiem, na ogromną skalę, w którym wszystko do siebie pasowało. Zmiana dekoracji jeśli nie odbywała się w czasie piosenki, to była tuszowana dowcipnymi (i absurdalnymi) napisami. W połowie miała miejsce 15-minutowa przerwa, w czasie której na ekranie odliczał się czas do rozpoczęcia drugiego aktu.
Prawda jest taka, że oni się nie starzeją. Choć patrząc na nich trudno w to uwierzyć, bo przybywa kilogramów i zmarszczek, a ubywa włosów, ale w środku każdy z nich ma ciągle tę samą duszę genialnego komika. Monty Python bawił 40 lat temu, bawi dziś i będzie bawił jeszcze długo. Po żadnym z członków grupy nie było widać zmęczenia materiałem, nudy czy wypalenia. Bawili się humorem, słowami i aluzjami tak samo jak dawniej. Ta chemia między nimi wciąż działa. Eric Idle śpiewając "Always look on the bright side of life" zdawał się przez 35 lat nie zmienić w ogóle. A Michael Palin niezmiennie jest najprzystojniejszym członkiem grupy. Świetnie prezentowała się też Carol Cleveland - jedyna kobieta występująca regularnie w "Latającym cyrku Monty Pythona".
Jestem przeszczęśliwa, że miałam możliwość zobaczenia tego widowiska na kinowym ekranie. Czuję się częścią historycznego wydarzenia i wiem, że jeszcze przez kilka dni będę nucić "Always look on the bright side of life", cytować nową teorię na temat brontozaurów, zastanawiać się czemu pingwin na telewizorze wybuchł i jak znakuje się w zoo tygrysy. Mam nadzieję, że za jakiś czas wyjdzie z tego występu DVD, bo chętnie zobaczę go jeszcze kilka razy. No bo wiecie. Co by nie mówić... nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz