Moja własna, osobista matka od wielu lat nie rozstaje się z drutami. Albo z szydełkiem, zamiennie. Prowadzi bloga robótkowego, a po mieszkaniu (ku uciesze kota) pałęta się taka ilość motków, nitek i kłębuszków, że spokojnie można by tam już otworzyć magazyn. Talentu nie odziedziczyłam, ale zdecydowanie tematyka dziewiarstwa nie jest mi obca. No to chociaż książki tematyczne czytam!
"Sklep na Blossom Street" to zdecydowanie literatura kobieca, w dodatku pewnego określonego rodzaju. Są książki, które opierają się zawsze na dość podobnej fabule - grupa osób (z reguły kobiet), spotyka się w jakimś miejscu, stopniowo zaprzyjaźnia i pokonuje wspólnie kolejne przeciwności losu. Coś jak "Wiśniowy Klub Książki", "Piątkowy Klub Robótek Ręcznych", czy chociażby z filmów "Stalowe magnolie". Mnóstwo jest przecież takich książek, czy to w ogóle ma jakąś nazwę? ;)
Mniej więcej o to chodzi w "Sklepie na Blossom Street". Kilka kobiet, które na pierwszy, drugi, a nawet trzeci rzut oka nie mają ze sobą nic wspólnego, spotykają się w sklepie z włóczkami, na kursie robienia na drutach. Każda z nich jest w innym momencie życia, ma inny status, marzenia, potrzeby, charakter i z innego powodu trafiła na Blossom Street. Z pozoru nie ma szans, żeby się wzajemnie zrozumiały czy choćby dogadały. Z czasem jednak okazuje się, że mogą się od siebie czegoś nauczyć, pomóc sobie i stać się przyjaciółkami.
Książka Debbie Macomber jest bardzo przyjemną i wciągającą lekturą, która w trafny sposób diagnozuje pewne kobiece zachowania. Jak to w kobiecej literaturze, pewne rzeczy są nieco naciągane, przerysowane i przesłodzone. Ale jednak bardzo zżyłam się z bohaterkami, polubiłam je i byłam ciekawa jak potoczą się ich losy. Przeczytałam tę książkę w jeden dzień i absolutnie nie żałuję. W odróżnieniu od "Wiśniowego Klubu Książki" cała historia nie wydawała mi się aż tak nierealna. Można z niej wyciągnąć pewne wnioski, jest spójna, pouczająca. No i po prostu dobrze spędza się z nią czas, a to najważniejsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz