Do każdej kolejnej książki Hajera podchodzę ze spokojem i pewnością. Po prostu wiem dobrze, że czeka mnie 300 stron relaksującej i przyjemnej lektury, a jednocześnie, że na kilka godzin przeniosę się w całkiem inną część świata. Tak samo było tym razem - zaczęłam czytać "Hajera na andyjskim szlaku" z pełnym przekonaniem, że zleci szybko, a autor znowu nie raz mnie rozbawi. Jednocześnie byłam trochę podekscytowana, bo do Ameryki Południowej mam szczególną słabość. Dlatego poprzeczkę zawiesiłam tym razem Hajerowi wyżej niż zwykle, bo o czym jak o czym, ale o inkaskich skarbach mogę czytać bez końca i im dokładniej tym lepiej.
Faktycznie - tak jak przewidywałam czytało się błyskawicznie, kolorowe zdjęcia uprzyjemniały tylko lekturę, a zabawne anegdoty w "hajerowym" stylu dodawały smaczku całej książce. Niemniej jednak czegoś mi zabrakło. I nie wiem do końca czy to kwestia tej wysoko zawieszonej poprzeczki, czy może tego, że książka opowiada o podróżach sprzed kilku lat. Wiadomo jak to jest - z czasem wspomnienia i emocje blakną, a tym samym opowieści stają się bardziej ogólnikowe i mniej barwne. W każdym razie pozostał mi pewien niedosyt, który jednak na własne potrzeby tłumaczę sobie swoim niezaspokojonym apetytem na Amerykę Południową. Bo książka sama w sobie jest dobra, jak wszystkie Mieczysława Bieńka. Tylko wydaje mi się, że ta podróż ma potencjał o wiele większy niż na 300 stron, choć pewnie gdyby była dłuższa, to dla większości czytelników okazałaby się zbyt rozwlekła...
Może przejdźmy do kilku faktów. "Hajer na andyjskim szlaku" to opowieść o podróży Mieczysława Bieńka przez Amerykę Południową w 2011 roku. Autor zabiera nas w rajd po Chile, Ekwadorze, Boliwii i Peru, wspominając poznanych na swojej drodze ludzi (nie zawsze uprzejmych i pomocnych!), niezwykłe i ryzykowne przygody. Opowiada o lokalnej ludności, a opowiada w sposób kompleksowy, bo Hajer zawsze zajrzy wszędzie tam, gdzie zwykły turysta się nie odważy - za krytą strzechą chatę, do ciemnej uliczki, albo pod spódnicę. Czasem mam wrażenie, że Hajer najpierw coś robi, a dopiero potem zastanawia się czy to na pewno była dobra decyzja. Albo w ogóle się nad tym nie zastanawia, co czasem pewnie wychodzi na zdrowie. Po raz kolejny okazuje się, że w podróży można spotkać najbardziej niesamowitych ludzi, szczególnie wtedy kiedy zaczyna się improwizować. Wtedy też można trafić w najbardziej niesamowite miejsca.
Lubię te hajerowe opowieści, bo spełnia się w nich to, na co ja pewnie nie miałabym odwagi. Pójść ze spotkanym na ulicy człowiekiem w głąb dżungli? Dać się namówić na przekraczanie rwącej rzeki na dętce? Trzeba być szalonym! Albo być Hajerem i mieć takie pierońskie szczęście jak on.
"Hajer na andyjskim szlaku" nie będzie moją ulubioną książką Mieczysława Bieńka. Pomimo, a może właśnie dlatego, że opisuje ten kawałek świata, który darzę największą chyba sympatią. Nie zmienia to jednak faktu, że książka jest jak najbardziej warta przeczytania. Na takie długie jesienne wieczory, sprzyjające odpływaniu w inną rzeczywistość - idealna.
Za egzemplarz książki serdecznie dziękuję wydawnictwu Annapurna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz