Środa stała się dniem kinomana. W środku tygodnia kina ratują frekwencję tańszymi biletami i nie wiem jak na Was, ale na mnie ten chwyt działa. Dodatkowo zakochałam się ostatnimi czasy w kinie studyjnym. Kilka wizyt i zaczynam wśród zwiastunów odkrywać filmy, o których inaczej pewnie bym nie usłyszała. Tak trafiłam na przykład na "Mandarynki".
"Mandarynki" urzekły mnie od pierwszej chwili klimatem. W drugiej chwili zaciekawiła mnie fabuła. A w trzeciej już wiedziałam, że chcę zobaczyć ten film. Akcja filmu gruzińskiego reżysera Zazy Uruszadze, toczy się w 1992 roku. Abchazja walczy o odłączenie się od Gruzji, zaczyna się wojna. Dwóch Estończyków stara się zakończyć swoje interesy, zebrać jak największą ilość mandarynek ze swojej plantacji zanim nadejdzie front, kiedy znajdują dwóch rannych żołnierzy. Ivo postanawia zabrać ich do domu i wyleczyć. Sęk w tym, że jeden z rannych jest Gruzinem, a drugi Czeczenem. Walczą po przeciwnych stronach, strzelali do siebie i wzajemnie się nienawidzą.
Ivo ratując żołnierzom życie zyskuje ich szacunek. Ten szacunek wymusza na dwóch wrogach chwilowe zawieszenie broni, nakazuje im powstrzymywać emocje i żyć przez jakiś czas obok siebie. Z czasem zaczynają rozmawiać ze sobą i powoli odkrywają, że ten człowiek stojący po drugiej stronie barykady jest dokładnie taki sam jak oni.
Film jest gorzki w odbiorze, bo pokazuje jak bardzo wojna wynaturza i zakorzenia w człowieku bezpodstawną nienawiść. Ale z drugiej strony między bohaterami nawiązuje się nić porozumienia, która daje nadzieję. "Mandarynki" choć smutne, to jednak w jakiś sposób pogodne. Wspaniale obserwuje się czterech bohaterów, z których każdy jest inny. Przemianę, która zachodzi w dwóch bojownikach - wzruszającą, ale nie przesadnie patetyczną. "Mandarynki" to co prawda dramat, ale niepozbawiony sprytnie wplecionego humoru. Bohaterowie wzbudzili moją ogromną sympatię i wciąż uśmiecham się na wspomnienie niektórych scen.
fot. 1: kinoactive.pl
fot. 2: estonianworld.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz