Zwiastuny bywają mylące. Przeważnie są, chyba już kiedyś o tym pisałam. Wybierają do nich najlepsze i najzabawniejsze fragmenty, montuja w sprytny sposób tak, że nie sposób im się oprzeć. Spryciarze! Dopiero siedząc na sali kinowej możemy w 100% skonfrontować pierwsze wrażenie z rzeczywistością, która często okazuje się całkiem inna. O "Grand Budapest Hotel" można powiedzieć wiele. Że plejada gwiazd, że dowcipny, klimatyczny... Ale ja bym powiedziała po prostu ŚWIETNY.
.jpg)
Od początku - plejada gwiazd. Kogo tam nie ma! Adrien Brody, Willem Dafoe, Edward Norton, Jude Law, Tilda Swinton, Bill Murray, Owen Wilson... Ale szczerze mówiąc odkrywam ich obecność w tym filmie dopiero teraz. Podczas oglądania kompletnie nie rzucało mi się w oczy, że gra tam tyle gwiazd. I to dobrze jak sądzę, bo każda postać była taka jak być powinna - była bohaterem filmu, a nie kolejnym wcieleniem znanego aktora. Jedynie Adrien Brody wychylał się ze swoją charakterystyczną urodą, jego trudno nie zauważyć. Ale to i tak był przez te niecale 2 godziny Dmitri Desgoffe-und-Taxis.
Dalej - dowcipny. "Grand Budapest Hotel" jest... błyskotliwy i zaskakujący. Dość surrealistyczny i nieodparcie Monthy Pythonowski (choć jednak nie jest AŻ TAK abstrakcyjny...). Do tego stopnia, że po powrocie z kina zaczęłam szukać czy któryś z Pythonów nie maczał w nim palców. Szczególnie Ralph Fiennes jako Gustave H. zdawał mi sie być podobnym do Johna Cleese'a. Pewnie dlatego ten film tak mi się podobał. Kilka razy się uśmiałam, a przez cały czas doskonale się bawiłam.
Jeśli chodzi o klimatyczność - kolory, sposób mówienia bohaterów, narracja, ogromna nostalgia wypełniająca cały hotel Grand Budapest... Wszystko to razem wzięte tworzy wyjątkowy klimat tego filmu. Bardzo mi się to spodobało.
Zakochałam się w hotelu Grand Budapest i Republice Żubrówki. Wielkie dzięki dla autorów filmu za stworzenie tak uroczego miejsca, chętnie bym tam wróciła!
fot. stopklatka.pl