Szwecja zagościła w naszych głowach rok temu i szybko stała się małą obsesją. Planowanie, kupowanie przewodników i rozmówek, zbieranie funduszy... Działo się! Zaangażowanie sięgało już zenitu, gdy obszerne plany wyjazdowe pokrzyżowały siły wyższe. Po pierwszym momencie załamania przyszedł następny, wraz z myślą - czemu rezygnować? Wystarczy poprawić plan! Po dogłębnej analizie rynku trafiliśmy na ofertę wycieczek organizowanych przez operatora promowego Unity Line. Decyzja była dość szybka - jedziemy zwiedzać Kopenhagę i Göteborg!
Zacznijmy od tego, że to była moja pierwsza wycieczka zorganizowana przez jakiekolwiek biuro. Jeśli nie liczyć tych szkolnych i wszelkiego rodzaju kolonii/obozów oczywiście. Nie byłam pewna czego się spodziewać, jak się odnajdę w tak napiętym programie, gdzie ciągle coś się dzieje i muszę się całkowicie podporządkować. Po powrocie mogę stwierdzić z całą pewnością, że taka forma turystyki ma swoje wady i zalety, jak każda właściwie.
Faktycznie program jest napięty, trzeba pilnować czasu i przestrzegać regulaminowego czasu wolnego, godzin posiłków itd. Jest się w ciągłym biegu właściwie, wstaje się dość wcześnie, dociera do hotelu styranym jak koń pociągowy i nie można zadecydować, że najpierw odpocznę, wezmę prysznic, a dopiero potem zjem jakąś kolację, bo kolacja jest w godzinach 21:28 - 22:17 i potem można dostać figę z makiem najwyżej. Ale z drugiej strony ktoś za mnie wszystko planuje i ja nie muszę tego robić. Nie muszę wiedzieć gdzie i którędy iść, ani co zobaczyć, pamiętać co zwiedzić, spędzać godzinę na poszukiwaniu toalety, a jak akurat nie mam co robić to szukać gorączkowo w przewodniku co można robić w okolicy. Pilot zrobi to za mnie. Oczywiście pod warunkiem, że pilot jest osobą rozgarniętą i wie do jakiego miasta jedzie. Akurat pod tym względem mieliśmy ogromne szczęście, bo nasza opiekunka trasę i miasta znała doskonale. Napięty plan dnia też ma swoje dobre strony. Dzięki tej całej intensywności, dużej ilości wrażeń, ciągłym biegu i wczesnemu wstawaniu (nie oszukujmy się, sama z siebie nie wstałabym o 5:50 żeby jechać coś zwiedzać) dzień się "wydłuża". Już popołudniu miałam wrażenie, że to co działo się rano miało miejsce dzień wcześniej. Dzięki temu 2 dni zwiedzania nie minęły tak szybko, można było się nimi faktycznie nacieszyć. Działo się tak wiele, że nie było czasu myśleć o końcu tego krótkiego urlopu. Wniosek? Nie będzie to może mój ulubiony sposób zwiedzania świata, ale na pewno go nie skreślę. Czasem dobrze nie musieć się o nic martwić (poza tym gdzie kupić najtańsze pamiątki i gdzie jest jakaś skrzynka na listy) ;)
Do rzeczy!
Wycieczka obejmowała przejazd autokarem ze Szczecina do Świnoujścia, nocleg na promie, zwiedzanie Kopenhagi, nocleg w hotelu, zwiedzanie Göteborga a potem znów noc na promie. Do Szczecina dotarliśmy z pomocą nieocenionego blablacar.pl, które lubię coraz bardziej ;) Mały spacer po mieście zakończył się posiadówką przy dobrym piwie w ukraińskiej restauracji. Koniecznie muszę tam jeszcze wrócić spróbować ich jedzenia! Wieczorem wsiedliśmy z resztą grupy do podstawionego autokaru i w drogę! Szybko zauważyliśmy, że znacznie zaniżamy średnią wieku, ale co to komu przeszkadza. W Świnoujściu po wejściu na prom zostaliśmy rozdzieleni do swoich kabin. Nasza dwuosobowa z oknem i łazienką była fantastyczna - przestronna i wygodna. Można by w niej wygodnie spędzić dużo więcej czasu niż jedna noc. Jedzenie na promie palce lizać! Co prawda przewidziana dyskoteka świeciła pustkami, ale posiedzieliśmy przynajmniej w spokoju przy drinku w barze. I trochę w kasynie, przegrywając pieniądze na automatach.
Następnego dnia czekała nas wczesna pobudka, śniadanie i zejście na ląd w szwedzkim Ystad. Zaopatrzeni w suchy prowiant w ogromnych ilościach (serio, przez cały dzień nie przejadłam tego co nam napakowali...) udaliśmy się autokarem w stronę Kopenhagi. Tu czekała mnie pierwsza ważna atrakcja - most nad cieśniną Sund. Najdłuższy most łączący dwa państwa, kończący się kilkoma kilometrami podwodnego tunelu. Złośliwy los chciał, że akurat na moment przeprawy mostem trafiła się najgorsza widoczność. Poranna mgła zasnuła wszystko dookoła tak, że nie było widać końca mostu, ani tego co znajduje się dookoła. Ja wiem, że dookoła jest głównie woda, ale jednak!
Bikes. Bikes everywhere!
Kopenhaga jest miastem rowerów. Jeśli ktoś wam wmawiał, że w jakimś polskim mieście jest dużo rowerzystów - włóżcie to między bajki. W duńskiej stolicy ścieżek rowerowych jest chyba tyle samo co normalnych dróg (bo idą obok siebie), miejsc parkingowych dla rowerów, jest więcej niż tych dla samochodów, a sami rowerzyści to święte krowy, ważniejsi od kierowców i pieszych. Ale to jednak pozytywne wrażenie. Fajnie się patrzy na setki ludzi przemierzających miasto na rowerach - w spodniach, sukienkach, adidasach, szpilkach, garniturach itd. Ruch samochodowy i tak jest w mieście duży. Jak pomyślę, że Ci wszyscy ludzie zamiast na dwóch kołach mieliby jeździć autami... Zgroza! Zwiedziliśmy kilka ważnych i ciekawych miejsc, zobaczyliśmy słynną syrenkę, zmianę warty gwardii królewskiej, odwiedziliśmy muzeum browaru Carlsberg. Fajne miejsce, choć sama ekspozycja mnie nie powaliła jakoś szczególnie. Ale jest taka biwakowa atmosfera, bo na terenie browaru są bary, gdzie w cenie wstępu można zdegustować ich piwa. Mają też sklepik z gadżetami/pamiątkami, w którym można by zbankrutować. Z browarów wyszłam z siatką pełną piwa i innych bajerów oraz z narastającym poczuciem, że ludzie w Danii są bardzo uprzejmi. No i mówią po angielsku. Wszyscy. W czasie wolnym postanowiliśmy załapać się jeszcze na godzinny rejs wycieczkowy po różnych zakątkach miasta. Całkiem inaczej ogląda się je od strony wody. Jestem pełna podziwu dla sterujących tymi łódkami, że potrafią zmieścić się pod ciasnymi i niskimi mostami nad kanałami... Trzeba chyba sporo umiejętności, żeby nie zahaczyć burtą tu i ówdzie. Kopenhaga była mi zawsze bliskim miastem, bo przewijała się w moich ulubionych książkach. Najpierw u Andersena, potem u Chmielewskiej. Miałam więc ogromne wyobrażenia i oczekiwania, których chyba do końca nie spełniła. Ale wszystko, absolutnie wszystko wynagradza widok kolorowych kamienic wzdłuż Nyhavn!
Droga powrotna do Szwecji była walką ze snem - żal było mi zamykać oczy i tracić widoki, małe duńskie miejscowości. Cieśninę tym razem pokonaliśmy promem, na którym wiatr urywał głowę. Ale przynajmniej widoki były już dużo lepsze, bo pogoda w ciągu dnia zdecydowanie się poprawiła. Nie było już mgły, więc mogliśmy bez przeszkód spoglądać - to tęsknie na Danię, to znów wyczekująco na Szwecję.
Nocleg w szwedzkim hotelu był całkowicie pospolity, jeśli nie liczyć niezbyt smacznego jedzenia i... wszechobecnych królików! Wystarczyło wyjść na dwór i obejść budynek dookoła, tam gdzie było ciszej i spokojniej, żeby w jednej chwili zobaczyć kilka do kilkunastu kicających futrzaków.
Poranek przywitał nas ulewnym deszczem, ale byliśmy dobrej myśli - czekało nas 200 kilometrów podróży do Göteborga, więc mogło zdarzyć się wszystko. I faktycznie - popołudniu w mieście świeciło piękne słońce.
Dzień zaczęliśmy od wizyty w muzeum Volvo. Fabryka Volvo to ogromne tereny z mnóstwem budynków fabrycznych, magazynów i nie wiem czego jeszcze. Małe przemysłowe miasteczko. Dobra, nie takie małe. W budynku muzeum zgromadzono samochody osobowe, ciężarówki, autobusy, samoloty, silniki... wszystko co kiedykolwiek wyprodukowało Volvo. Każdy samochód można zobaczyć z bliska, zajrzeć do środka, poczytać notkę, a do niektórych nawet wsiąść. Bardzo fajna przygoda, zobaczyć w jednym miejscu w ciągu godziny czy dwóch, jak zmieniała i rozwijała się motoryzacja.
Göteborg - nie wiadomo w którą stronę patrzeć!
Göteborg żyje. Żyje pełnią życia, a przynajmniej tak było tej soboty, kiedy miałam okazję spędzić w mieście kilka godzin. Po ulicach centrum przetaczają się tłumy ludzi - miejscowych i turystów, ludzie siedzą na ławkach i przed knajpkami, na każdym większym skrawku przestrzeni coś się dzieje - tu koncert, tam jarmark, kawałek dalej pokazy akrobatów. Jest nowoczesny, ale też nie przyćmiewa historii. Spacerowanie po uroczych kolorowych uliczkach było ogromną przyjemnością, choć cały ten zamęt, tłok i hałas był trochę przytłaczający. Trudno było się zdecydować, czy stać i patrzeć na akrobatów, przejść się po parku w którym odbywają się jakieś koncerty, zatrzymać się w którejś z klimatycznych kawiarni...? Ostatecznie czas upłynął nam błyskawicznie na czynnościach bardzo prozaicznych, jak kupowanie pamiątek, stanie w kolejce po frytki i szlajanie się po ulicach, próbując wyciągnąć z atmosfery miasta jak najwięcej. Ciekawa jestem jak wygląda Göteborg poza sezonem turystycznym, w tygodniu. Na sam koniec spędziliśmy chwilę przy marinie, gdzie cumowały mniejsze i większe łódki. Lubię mariny, mają swój niepowtarzalny urok. Niestety czekała nas długa droga do Ystad, więc trzeba było wrócić do autokaru.
Na dobre zakończenie podróży wykorzystaliśmy czas do wejścia na prom na szybki spacer po Ystad. Zrobiło się już ciemno, więc miasteczko prezentowało się jeszcze piękniej niż w dzień, a wystawione w oknach świecące lampki (tradycja wywodząca się z czasów, kiedy prawie wszyscy mężczyźni w regionie związani byli z morzem - żony marynarzy zapalały światło w oknie na znak oczekiwania na mężów) dodawały magii temu miejscu.
Nadszedł czas powrotu, toteż wsiedliśmy na prom (który był jeszcze lepszy od poprzedniego i na którym serwowano jeszcze lepsze jedzenie!) i ruszyliśmy powoli w stronę Świnoujścia. Wyprawa była krótka, choć intensywna. Nawet w ciągu takich dwóch dni można "liznąć" nowej kultury, zobaczyć jak żyją ludzie po drugiej stronie Bałtyku. Pozostaną bardzo pozytywne wrażenia i wspomnienia. No i nadzieja, że jeszcze tam wrócimy, zobaczymy wskazujący drogę blask lamp w oknach i tabuny rowerów na każdym rogu. Jest w Skandynawii coś wyjątkowego! :)
Jadę do Szwecji!
OdpowiedzUsuńMoże jeszcze nie teraz, ale tam pojadę! :)
Opis świetny, świetnie się czyta, mam ochotę na więcej, a co więcej - ja chcę tam być!
A ten fragment o rowerach i angielskim - jakbym czytała o Holandii, hah! ;)
Jak u Ciebie czytałam o rowerach w Holandii to to samo pomyślałam ;) Ciekawe czy kiedyś dojdziemy do takiego poziomu w Polsce...
Usuń