Po oskarowych filmach człowiek się zawsze dużo spodziewa. Dodajmy do tego fajny zwiastun, ciekawy temat i to, że jest party na prawdziwej historii. Taki film aż prosi się o pozytywne recenzje i wielkie ŁAŁ. Poszłam więc do kina święcie przekonana, że wbije mnie w fotel. Że będzie trochę zabawnie, po mistrzowsku zagrane, genialnie pokazane, a na końcu wzruszymy się do łez. Ups.
Poniekąd tak było, ale tylko poniekąd. Temat jest świetny, sceneria Teksasu lat osiemdziesiątych czarująca (to bardzo, bardzo moje klimaty!), aktorzy fenomenalni (w końcu za coś te Oskary, Globy i inne takie dostali), dialogi błyskotliwe. Ale w fotel mnie nie wbiło. Zabrakło tego czegoś i sama nie wiem dokładnie czego.Ten film ma mnóstwo zalet. Jest Matthew McConaughey, który świetnie gra twardziela z Dallas i jego stopniową przemianę. Główny bohater z prostaka i homofoba powoli zmienia się w całkiem przyjemnego gościa, który broni praw chorych bez względu na płeć, rasę i orientację - to naprawdę robi wrażenie i wzrusza. Jest Jared Leto, który jak się okazuje jest bardzo atrakcyjną kobietą (te nogi! ;)). Grana przez niego Rayon jest niesamowicie wiarygodna w swoim zagubieniu, ale i pewności siebie. Nawet polski tytuł nie jest zły, chociaż równie dobrze można by zostawić oryginalny.
I naprawdę nie wiem czego brakuje w tym filmie, że na napisach końcowych nie siedziałam wciąż wpatrzona w ekran, tylko spokojnie wyszłam z sali. Bo "Witaj w klubie" to naprawdę bardzo dobry film. Tylko bez wielkiego ŁAŁ.
fot.1 kinoactive.pl
fot.2 filmosfera.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz