Góry mam we krwi. W genach zapisane, że muszę czasem pakować plecak, sznurować buty za kostkę i jechać gdzieś się pomęczyć. Więc jeżdżę, co będę walczyć z przeznaczeniem i genami. Co więcej nie poprzestaję na tym, tylko męczę innych - wmawiam im, że będzie super, ciągnę ze sobą na koniec świata i każę iść pod górę z ciężkim bagażem na plecach. Pół biedy jak pogoda jest ładna, a trasa spokojna. Ale zdarza się, że szlak zaginie w czasie wycinki drzew i trzeba improwizować przedzierając się parę godzin przez krzaki (dwa lata temu na Rysiance...). Albo na przykład cały dzień leje...
Nie mam szczęścia do Turbacza. Ostatni raz byłam tam cztery lata temu i też lało. Chociaż wtedy lało dłużej. W ubiegły weekend mokra była tylko sobota, w związku z czym pomimo posiadania kurtek przeciwdeszczowych i osłon na plecaki mokre było prawie wszystko. Zdradliwe leśne błoto nie raz próbowało nas pochłonąć, bo ześlizgnąć się było łatwo a coś co zdawało się być stabilne sprawiało, że zapadaliśmy się po kostki. 4 godziny w deszczu, mgle i błocie. Moje spodnie wyschły dopiero następnego dnia po drodze, kiedy to już towarzyszyło nam przez większość czasu piękne słońce. I nie mogło tak być od razu? Ale i tak było fajnie. Bilans weekendu to około 27 kilometrów na nogach i zdobycie Turbacza (Korona Gór Polski, część 8!). No i fajna impreza w schronisku, gdzie na dobry początek musieliśmy się rozgrzać grzanym piwem. Chodzenie po błocie też ma swój urok! No i duma, że się dało radę chociaż grunt uciekał spod stóp jest tym większa! (tak jakby się miało jakiś wybór w połowie drogi...)
A w przyszłym roku kusi mnie Wyrypa Beskidzka (co z tego, że już po tych niespełna 30 kilometrach mam zakwasy w połowie mięśni nóg). Tylko gdzie ja znajdę kogoś, kto uwierzy, że marsz na 100 km będzie super...?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz