Książki wydawnictwa Annapurna powinno się "czytać" dwa razy. Najpierw skupiając się na treści, a potem na zdjęciach. Ewentualnie odwrotnie. A jeszcze lepiej po prostu zobaczyć zdjęcia dwa razy - przed i po przeczytaniu. Wszystko dlatego, że jest ich tak dużo i są tak ciekawe, że odciągają uwagę od tekstu. I dokładnie tak jest w książce Ryszarda Szafirskiego "Przeżyłem, więc wiem". Czytałam, a po każdym akapicie przenosiłam wzrok na zdjęcia, które otwierały przede mną po raz kolejny świat najwyższych gór.
Ryszard Szafirski to kolejna postać, która postanowiła wprowadzić nas w tajniki najlepszych i najbardziej obfitujących w sukcesy lat polskiego himalaizmu. W jego opowieściach przewijają się takie postaci jak Krzysztof Wielicki, Wojciech Kurtyka, Janusz Kurczab, Leszek Cichy. Wspomnienia dotyczą wypraw na Peak 29, Everest, Annapurnę, Lhotse i wiele innych szczytów Himalajów oraz naszych polskich Tatr. Istotny jest jednak podtytuł tej książki - "nieznane kulisy wypraw wysokogórskich", bo właśnie na tym skupia się autor. Nie tyle sam przebieg akcji górskich jest w opowieściach Szafirskiego istotny, co wszystkie wydarzenia pozornie poboczne.
W kolejnych rozdziałach czytamy o tym jak on sam wspomina organizację wypraw, funkcjonowanie zakopiańskiego Klubu Wysokogórskiego i swoich kolegów. Cała książka ma klimat opowieści snutych podczas wieczornych rozmów przy herbacie, kiedy pan Ryszard sypie jak z rękawa anegdotami. Na przykład tą o Macieju Berbece prowadzącym ulicą świętą krowę i śpiewającym gwarą góralskie przyśpiewki (bynajmniej nie na trzeźwo), czy o handlarzu w Delhi, szczycącym się polskimi referencjami, które okazały się być zapisaną po polsku kartką o treści: "Nie handlujcie z tym chujem. To oszust i złodziej".
Jak to w opowieściach górskich, są sytuacje zabawne, tragiczne i wzruszające. Mnie ujęła opowieść o tym, jak po wyprawie na Annapurnę Leszek Korniszewski nie został uwzględniony we wniosku o przyznanie ministerialnych medali "Za Wybitne Osiągnięcia Sportowe". Koledzy oddali po jednej ósmej ze swoich medali do złotnika, który zmontował z nich całość, po czym we własnym gronie odznaczyli współtowarzysza wyprawy.
Książkę czyta się naprawdę dobrze, z zapartym tchem, a jedyne co może oderwać czytelnika od tych fascynujących wspomnień, są wspomniane już (równie fascynujące) zdjęcia. Wszystkie dokładnie opisane, dzięki czemu mogłam sobie doskonale wyobrazić to, o czym czytałam. A może tylko tak mi się wydawało? W każdym razie nie miałam problemu z dopasowaniem poszczególnych zdjęć do czytanego tekstu, za co wielki plus dla tego wydawnictwa.
Nie bardzo nawet mam się do czego przyczepić, bo książka jest po prostu dobra. Czyta się ją z przyjemnością, a z jeszcze większą przyjemnością się ją ogląda. Niezupełnie trafia do mnie projekt okładki, a konkretniej jej tył (bo front jest całkiem fajny), bo o ile aluzję do przytaczanej w treści anegdoty rozumiem, tak graficznie wydaje mi się pomysłem nietrafionym, a na dodatek niezbyt dobrze zrealizowanym. Tylko czy w obliczu zawartości "Przeżyłem, więc wiem" ma to jakieś znaczenie...?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz